Stowarzyszenie E-learningu Akademickiego SEA, które przed laty współzakładałem co roku organizuje tak zwaną certyfikację e-metodyków. Najpierw zacznę od wyjaśnienia, dlaczego nigdy nie ubiegałem się o tego typu certyfikację. Jestem pragmatykiem i nie bawię się w kończenie nie przydatnych kursów tylko po to, aby mieś lepsze portfolio. Liczba ukończonych szkoleń i zdobytych certyfikatów nie świadczy nijak o niczyjej mądrości. A ja już dawno temu zrozumiałem, że lepiej jest orać beton niż marzyć o uprawianiu e- na tej uczelni, na tym wydziale…
Pierwszą lekcję zaliczyłam za Dziekana n-2. Chciałem przygotować dwa kursy nowatorskie pod względem formy, czyli wyposażone w multimedia. Oczekiwałem na zwolnienie z część pensum, czyli tablico-godzin. Dziekan wyjrzał przez OKNO, spytał się wiadomego uczelnianego eksperta i powiedział mi, że zdaniem eksperta mogę dostać… Nie, nie po ryju ale… 10% (słonie dziesięć procent) więcej godzin. Czyli zdaniem tych geniuszy nowoczesnej dydaktyki przygotowanie trzydziestu godzin zajęć i materiałów multimedialnych do nich kosztuje trzy godziny. Co powiedziałem wówczas Dziekanowi pozostanie moją słodką tajemnica.
Druga bolesna lekcja miała miejsce dziesięć lat temu za Dziekana n-1. Zachciało mi się wtedy webcastingów, czyli wykładów w sieci. Oj, była jazda… Zaczęło się od problemu z wpisaniem sali! No bo nie potrzebowałem sali. A był to czas, kiedy jeszcze nie było USOS! Z tamtego eksperymentu została mi gorzka satysfakcja – dziś absolutnie wszystkie zajęcia odbywają się, niestety, właśnie w ten sposób. Dlaczego niestety postaram się wyjaśnić na końcu. Pisałem już o tym wiele razy, ale wszyscy pewnikiem już zapomnieli.
W czasach pandemii bynajmniej nie dostałem wiatru w żagle. Nie osiadłem też na mieliźnie. Zgodnie z radą Wojciecha Młynarskiego robię swoje. I po ponad roku pandemicznej edukacji mam głębokie przekonanie, że ta decyzja była absolutnie słuszna. Na tym wydziale, na tej uczelni panuje niepodzielnie paradygmat „zdalnego prowadzenia zajęć” z wykorzystaniem Teams. Kropka. Nie ma to oczywiście absolutnie nic wspólnego z e-Learningiem, jest to po prostu bezmyślne wykorzystanie technologii. Nie wykonano najmniejszego ruchu, aby korzystając z okazji zmodyfikować sposób kształcenia. Kiedyś była pierwsza rewolucja zamieniająca kredę na mazaki. Potem była rewolucja slajdów i projektorów. Teraz jest rewolucja Teams.
Dlatego też z pewnym rozbawieniem dowiedziałem się o pewnych nazwijmy to kontrowersjach związanych z ostatnią certyfikację SEA. Otóż okazało się, że pomiędzy politycznymi decyzjami władz różnych uczelni a rzeczywistością zieje przepaść. Decydenci są odklejeni od rzeczywistości. Trzeba stanąć w prawdzie i zrozumieć, że synchroniczne prowadzenie zajęć z wykorzystaniem Teams to nie jest e-Learning. Kropka. My trzeci semestr dzielnie i dumnie korzystamy z Teams nawet nie próbując rozmawiać o jakichkolwiek innych formach zajęć. A świat po pandemii nie będzie taki sam. Będą być może uzasadnione wymogi rozgęszczające przestrzeń rzeczywistą. To co, jeden tydzień będziemy gadać na sali a drugi do kamerki? I tak do końca świata a nawet jeden dzień dłużej?